18 grudnia 2011, godzina 19:00, Gorlice Kino Wiarus
Zdjęcia: czerwiec 2011 r. Były kręcone w w Małastowie, Długim, Pętnej, Nowicy, w Beskidzie Niskim - górach, gdzie Łemkowie żyją od stuleci, ale także w Nowym Sączu i Krakowie.
Muzyka: "Hudacy", "Dosbajka", Julia Doszna, Ołeksandr Dudko, Anżeła Zajcewa, "Trembita".
Reżyseria: Roman Kryk, zdjęcia: Ołeksandr Jarmołenko, montaż: Jurij Panin, dźwięk: Natałka Antonenko.
Produkcja: Dariusz Pyrz, "Sokół" sp. z o.o.
Spośród Ukraińców deportowanych w ramach akcji „Wisła” Łemkowie okazali największą determinację w poszukiwaniu możliwości powrotu w rodzinne strony. Być może przyczyną było to, że nie byli w stanie zaakceptować nizinnego krajobrazu i klimatu w nowym miejscu zamieszkania, a pozostawiona ojcowska ziemia w górach nie pozwalała na adaptację do narzuconych przez władze warunków. Szacuje się, że wrócić udało się jedynie 2-6 tysiącom Łemków z blisko 100 tysięcy przesiedlonych (do Związku Sowieckiego i w ramach akcji „Wisła”).
Film „Dweri Łemkiwszczyny” jest tak naprawdę opowieścią o miłości, przede wszystkim do ziemi przodków. Opowiada o losie dwojga ludzi, Kobiety – wysiedlonej z Małastowa, i Mężczyzny – z nieistniejącej dziś miejscowości Długie. Tej dwójce udało się wrócić. Czy są zadowoleni z tej decyzji? Na początku lat 1960-ych wracali „do siebie”, nieświadomi, że akcja „Wisła” na zawsze odmieniła oblicze ich ojczyzny i nigdy już nie będzie taką, jaką była.
Autorzy próbują pokazać w nim dzień dzisiejszy ludzi, którzy niegdyś, pokonując ogromne bariery natury politycznej i egzystencjonalnej, ponownie znaleźli się na Łemkowszczyźnie. Dla nich to był mały cud, albowiem w ten sposób pokonali nie tylko Wojsko Polskie, które nadzorowało proces przesiedleń, a potem pilnowało, żeby wysiedleńcy spontanicznie nie wracali, ale, tak naprawdę, „pokonali” ówczesny system komunistyczny.
Ci ludzie ze skutkami akcji „Wisła” walczą zresztą do dziś. W ostatnich latach forma tej walki ma najczęściej wymiar sądowy – Łemkowie starają się odzyskać największe materialne bogactwo ojców – lasy, lasy, które są na Łemkowszczyźnie bezlitośnie wycinane.
Innym przykładem jest sprawa referendum dotycząca wprowadzenia dwujęzycznych tablic w Małastowie. Miejscowi Polacy opowiedzą w filmie, dlaczego sprzeciwili się tej inicjatywie Łemków, a ci – dlaczego to było takie ważne.
Niegdyś miłość do stron rodzinnych spowodowała, że część przesiedlonych „pokonała” akcję „Wisła”, dziś to samo uczucie jest przyczyną tego, że co roku setki Łemków z całego świata spotykają się na tradycyjnej „Watrze”. Mówi o tym Patrycja Trzeszczyńska z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
W zamyśle autorów film jest przede wszystkim hołdem złożonym na ołtarzu odwiecznego pragnienia człowieka do posiadania własnej ojczyzny, jego sprzeciwu wobec przemocy, dążenia do tego, aby w życiu nie być tułaczem. Uosobieniem takiej postawy są bohaterowie filmu: Pani Antonina Bajus i Pan Dymitr Sabatowicz.
[UA]
Серед українців депортованих в рамках акції „Вісла” лемки проявили чи не найбільше наполегливости у пошуку можливостей повернення в рідну сторону. Либонь причин треба шукати у тому, що вони не змогли сприйняти низинного ландшафту та відмінного клімату на місцях поселення, а залишена в горах батьківська земля не дозволила на пристосування до умов нав’язаних тодішньою комуністичною владою. Вважається, що повернутися пощастило лише від 2-ох до 6-ти тисячам лемків з близько ста тисяч переселених (до Совітського Союзу та в рамках акції „Вісла”).
Фільм „Двері Лемківщини” це, насправді, розповідь про любов, передусім до землі прадідів. Він розповідає про долю двох людей, Жінки – переселеної з Маластова, та Мужчини – з неіснуючого нині села Долге. Їм пощастило повернутися в рідну сторону. Чи вони задоволені таким рішенням? На початку 1960-их вони поверталися „до себе”, позбавлені свідомости, що акція „Вісла” незворотньо змінила лик їхньої батьківщини і вона вже ніколи не буде такою, якою була.
Автори намагаються показати у ньому нинішню буденність людей, які багато років тому, долаючи могутні перепони політичного та еґзистенціонального характеру, заново опинилися на Лемківщині. Для тих людей, це було свого роду диво, оскільки таким чином вони перемогли не лише польську армію, яка наглядала за процесом переселення, а потім стежила, щоб депортовані люди не змогли спонтанно повернутися, проте, насправді, ці люди „перемогли” тодішню комуністичну систему.
А втім, з наслідками акції „Вісла” вони борються й нині. Останніми роками форма цієї боротьби, як правило, має судову складову – лемки намагаються повернути собі найцінніше матеріальне багатство дідів – ліси, ліси, яких на Лемківщині безжалісно вирубують.
Інший приклад, це питання референдуму в основі якого питання про запровадження двомовних таблиць в Маластові. Місцеві поляки розкажуть у фільмі, чому були противні цій ініціятиві лемків, а лемки – чому для них це настільки важливо.
Колись любов до рідної сторони призвела до того, що частина депортованих „перемогла” акцію „Вісла”, сьогодні те саме почуття спричинює, що сотні лемків з усього світу кожного року прибувають на традиційну „Ватру”. Про це розповідає Патриція Тжещинська з Ягайлонського Університету.
За задумом авторів, цей фільм, це передусім вияв пошани відвічному прагненню людини мати свою батьківщину, її спротиву насиллю, її прагенню, щоб в житті не бути безбатченком. Уособленням такої постави є герої фільму: Пані Антоніна Баюс та Пан Дмитро Сабатович.
[ENG]
Amongst the Ukrainians who were deported under ‘Akcja Wisla’ (Operation Vistula) the Lemkos showed the greatest determination to return home. The underlying reasons seems that they could not accept the relatively flat lands and different climate that they had been deported to by the communist regime.
It is estimated that only two to six thousand Lemkos managed to return to their ancestral lands, out of a hundred thousand or so that were deported (under Akcja Wisla and the population transfers to the USSR).
This film is first and foremost about love – about the love for ones homeland. It tells of the story of two people; a lady from Malastiv and a gentleman from the now non-existent village of Dolhe. They were both fortunate enough to return to their homeland. But are they glad with their decision to return? As at the beginning of the 1960’s there were return ‘to themselves’, but they did not appreciate that their land had been changed by Akcja Wisla, from what it had naturally been for generations.
The film’s authors have tried to show everyday life is for the people who overcame colossal obstacles to return to their native Lemkivschyna. For these people, this was a miracle, as they had overcome the Polish army, who had deported them and then monitored them to make sure that they did not easily return. In effect, these people had “overcome” the communist system, by return to their lands.
However, they are battling with the aftermath of Akcja Wisla to this day. These days the battle takes on a more legal form – as the Lemkos are seeking to have their familes possessions returned – primarily the forests, which are being cut down.
Other issues concern language, whether to allow for bi-lingual road signs in the village of Malastiv. Local Poles explain why they were against this and Lemkos explain why this is so important to them.
There was a time when love overcame Akcja Wisla (Operation Vistula), in that some Lemkos managed to return home. A similar kind of love motivates Lemkos from around the world to return to their homeland, by celebrating at the traditional ‘Vatra’ or folk festival. Patricia Tzeshchynska from the Jagiellonian University in Krakow describes this.
The thoughts of the authors in creating this film is, first and foremost, to honour those who have show their love for their land and in stopping at nothing to return to it. The personification of such emotions are Ms. Antonina Bayus and Mr. Dmytro Sabatovych.
Ten film chodził już za mną od dłuższego czasu, ale nie mogłem jakoś namierzyć tytułu. Tym razem udało się i chciałbym się razem z Wami nim podzielić - szczególnie z tymi, którzy go nie widzieli, a ci, którzy widzieli może sobie go przypomną.
Stanisław Farion jest emerytowanym magistrem archeologii. Ale mało kto domyśliłby się tego, widząc drobnego staruszka, czarnego od węglowego pyłu i sadzy, drepczącego po skrawku ziemi nad wodą, wokół wysokiego pieca, gdzie pan Stanisław i dwaj jego koledzy: Władysław Dyk oraz Kazimierz Błądek od 10 lat zajmują się wypalaniem węgla. Ciężka to praca, nie najlepiej płatna, a już na pewno nie dla dyplomowanego archeologa. A jednak Staś, jak nazywają go koledzy, zrezygnował z wygód i pokus cywilizowanego świata, by odnaleźć się właśnie w tej fizycznej harówce. – Człowiek jest niewolnikiem swojego stanu posiadania – powiada Staś filozoficznie. On jest wolny, bo cały jego dobytek to ukochana psina, a i ją przyjdzie mu stracić.
Na wypalenisku Staś pracuje i mieszka w starym, nieużywanym od lat wagonie. Mimo pozornej degradacji społecznej udało mu się zachować godność i chęć do intelektualnego rozwoju. Czyta książki, także w obcych językach, których zna aż trzy. Co więcej, swoje zamiłowanie do wiedzy przekazał innym. Koledzy z wypału, którzy sami zakończyli edukację na szkołach zawodowych, niczym gąbka chłoną zdobytą przez Stasia wiedzę, budując w ten sposób poczucie własnej wartości. Wprawdzie nie zawsze rozumieją, po co czyta aż tyle i w dodatku po obcemu, czemu akurat poezję, a nie coś bardziej przystępnego, ale szanują go za to i obdarowują w zamian prawdziwą męską przyjaźnią. Staś, dobrotliwy i łagodny, mimo woli sprawił, że już nie są tylko zwykłymi „robolami”. (TVP)
Z przyjemnością chcielibyśmy zaprezentować film zrealizowany przez redakcję Monitora Wołyńskiego podczas IV Spotkań Teatralnych INNOWICA 2011. Mamy nadzieję, że spodoba się Państwu, a uczestnikom tej edycji przypomni ten piękny czas.
Koncert zespołu z Węgier - Plum is Fallin - grają reggae/ska z narodową (węgierską) nutą. Dziewięciu muzyków na scenie, dwie sekcje perkusyjne, dwa wokale, trąbka, puzon zmieniający sie z harmonia, syntezator i gitary...
Niezwykłej sławy prozaik, poeta i dramaturg, Andrzej Stasiuk, znany jest chyba wszystkim krytykom literackim na całym świecie. Człowiek ten urodził się w roku 1960 w samym sercu Warszawy, rozpoczynał od krótkich utworów, zaś dziś stał się jedną z najgłośniejszych postaci literackich, jakie pojawiły się w ostatnich latach. Andrzej Stasiuk jest człowiekiem, który podczas wielu lat swojej pracy, został uhonorowany bardzo liczną ilością nagród. Jedną z najważniejszych była nagroda Fundacji im. Kościelskich, którą otrzymał w roku 1995. źycie prywatne literata nie rozpieszczało go. Był wyrzucany ze szkół, a przez to nigdy żadnej nie ukończył. Z tego też względu pracował w różnorakich zawodach, dlatego został uznany za człowieka niekonwencjonalnego. W latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku zaangażował się w ruch pacyfistyczny. W kolejnym okresie swego życia zdezerterował z wojska, za co spędził w więzieniu ponad półtora roku. Ogromny sukces osiągnął w dziedzinie pisarskiej. Współpracował z wieloma pismami, wydaniami literackimi, także z tymi należącymi do polskiego undergroundu. (stasiuk.pl)
Jadąc do Wołowca Katarzyna Janowska (Polityka)
Beskidzki osadnik, który jest w nieustannym przestrzennym i intelektualnym ruchu.
Macho fotografujący się z rewolwerem i jednocześnie wrażliwy poeta. Domator, dla którego podróżowanie do zapadłych zakątków Europy stało się sposobem bycia w świecie i w literaturze. Samotnik (klamka w drzwiach do jego pokoju jest tylko z jednej strony) mieszkający szczęśliwie z żoną i córką. Prostaczek i jednocześnie wyrafinowany eseista. Nie ma w Polsce drugiego pisarza, na którego temat krążyłoby tak wiele sprzecznych opinii.
Stasiuk myli tropy, gra wizerunkiem, żongluje gatunkami literackimi.
Ma za sobą okres straceńczy. Wylatywał z kolejnych szkół, hipisował w kwadracie warszawskiej Starówki. Pacyfista, zdezerterował z wojska. Półtora roku odsiedział w więzieniu. Pod koniec lat 80. wyniósł się z Warszawy i zamieszkał w dawnej łemkowskiej wsi Czarne. Jeden z pierwszych osadników, który wyjeżdżał do Stanów (już zresztą wrócił), użyczył mu domu i lamp naftowych. W Beskidach zaczęła krążyć opowieść o wariacie, który mieszka bez prądu, w opustoszałej wsi i hoduje lamy.Do literatury wkroczył na początku lat 90. ostrymi więziennymi opowiadaniami „Mury Hebronu”. Jerzy Pilch nazwał je „epifaniami spod celi”. Wtedy jednak opinia Pilcha nie miała jeszcze mocy błyskawicznego zmieniania debiutantów w uznanych pisarzy, jak to było wiele lat później w przypadku Doroty Masłowskiej. Nawet przyjaciele Stasiuka nie zawsze zdawali sobie sprawę, że mają do czynienia z pisarzem.
(z archiwum ruchu Wolność i Pokój)
Wyglądał raczej na rockmana
Kamil Targosz, malarz, autor okładek do książek Andrzeja Stasiuka i książek publikowanych w wydawnictwie Czarne, prowadzonym przez żonę pisarza: – W lecie minie 20 lat od momentu, kiedy się poznaliśmy. Podczas koncertu, gdzie grałem z Maćkiem Maleńczukiem, poznałem menedżera, który był weterynarzem w Beskidach. Pojechałem go odwiedzić. Któregoś dnia pojawił się u niego chudy, smagły facet w czarnych dżinsach, w podkoszulku i w ciemnych okularach. Miał pseudonim Świnia. Wspominał, że jest pisarzem, ale nie bardzo mu wierzyłem. Wyglądał raczej na rockmana. Bębnił rytmiczne w stół albo w swoje kolana. Zaprzyjaźniliśmy się. Przyjeżdżał do mnie do Krakowa. Moja mama bardzo go polubiła. Kiedyś zapytała, czym się zajmuje Świnia. Powiedziałem, że podobno jest pisarzem. – A jak się nazywa? – Andrzej Stasiuk. I okazało się, że Świnia jest mamy ulubionym autorem w „Tygodniku Powszechnym”.
Piotr Mucharski, wówczas sekretarz „Tygodnika Powszechnego”: – Redakcyjny kolega przez dłuższy czas namawiał mnie, żebym opublikował tekst o cmentarzach łemkowskich napisany przez faceta, który mieszka w Beskidzie Niskim. Opędzałem się od tego, bo byłem przekonany, że jakiś starszy pan coś wysmażył i koniecznie chce to wydrukować. Nawet nazwisko Stasiuk brzmiało jakoś staro. Ale któregoś dnia musiałem szybko coś wrzucić na łamy. Sięgnąłem po cmentarze i szczęka mi opadła. To był tekst pisarza.
Piotr Mucharski wspomina, że zanim poznał Stasiuka osobiście, trafił w telewizji na film o nim. Zobaczył faceta, który stoi na ganku swojego domu i sika: – Nie wiedziałem, co o nim myśleć. Przysłał nam do redakcji swój wiersz o Judaszu. Opublikowaliśmy go. Zacząłem podejrzewać, że Świnia kryje w sobie lirycznego poetę. Dużo później, kiedy się już poznaliśmy, powiedział, że coś jest nieprzetłumaczalne podobnie jak poezja. Mam wrażenie, że poezja jest dla niego najwyższą formą literatury.
Jest prozaikiem, który pisze poezję, albo może poetą piszącym prozę poetycką. „Dukla”, traktat o świetle, jest powieścią poetycką. Podobnie jak „Zima”, którą czyta się jak poemat o zbędnych przedmiotach. Kamil Targosz do maleńkiej „Zimy” zamiast ilustracji namalował obrazy, którymi inkrustował tekst. Przyznaje, że Stasiuk z upływem lat zrobił się wybredny. Kiedyś podobał mu się każdy projekt na okładkę, dziś chce wybierać spośród kilku.
Grymas Marka Hłaski
Na jednym ze zdjęć, powielanych w prasie, Stasiuk stoi z papierosem w kąciku ust, z grymasem charakterystycznym dla Marka Hłaski. Poszła fama, że próbuje upodobnić się do autora „Pięknych dwudziestoletnich”. Kamil Targosz: – Prawda o podobieństwie do Hłaski jest banalna. Błysnął flesz. Stasiuk się skrzywił i powstał grymas á la Hłasko.
Ale Stasiuk lubi prowokacje. Na okładkowym zdjęciu „Tekturowego samolotu” (zbiór esejów) siedzi na ganku, a przed nim na stole leży pistolet.
Jarosław Klejnocki, krytyk literacki: – Na początku swojej kariery był spięty w kontaktach z mediami. Dziś traktuje je pobłażliwie. Ma frajdę z podpuszczania dziennikarzy. Bawi go, że łapią się na rolę, jaką aktualnie odgrywa. Nie lubi pseudointelektualnego gadania. Jeśli ktoś się za bardzo nadyma, to go pędzi.
Kamil Targosz: – Siedzieliśmy kiedyś na ganku przed jego domem. Stasiuk tyłem do drogi. Widziałem wydawcę, który szedł w naszym kierunku. Widać było, że próbuje przeniknąć, w jakim nastroju jest Andrzej. W końcu zawrócił w pół drogi.
Andrzej Stasiuk często mówi o sobie, że jest samotnikiem. Tymczasem nie dość, że mieszka z żoną i córką, to w domu często odwiedzają go przyjaciele, bywają pisarze, którzy publikują książki w wydawnictwie Czarne. Przed laty żartowano, że na drodze do jego domu mijają się ekipy telewizyjne.
Monika Sznajderman, żona: – Andrzej jest wielkim samotnikiem, ale samotnikiem limitowanym. Buduje dla siebie pracownię – łemkowski spichlerz w odległości stu metrów od domu. Chce zachować łączność wzrokową z domem. My nie pozwalamy mu się osuwać w samotniczy odjazd, łączymy go ze światem (także w sensie dosłownym, na przykład odbierając telefony). Ale często powtarza, że najszczęśliwszym okresem w jego życiu były dwa lata spędzone na Czarnym, kiedy mieszkał tylko z psem Murzynem i całymi miesiącami nie widywał ludzi.
Monika i Andrzej
Stasiuk lubi kreować się na prostaczka. Ulica, więzienie, włóczęgi – to były jego uniwersytety. Gdy wydał przewrotną „Autobiografię intelektualną”, krakowski poeta Bronisław Maj dał się nabrać i okrzyknął go Edkiem polskiej literatury. Tzw. środowisko nieufnie przyjmowało jego erudycyjne teksty o kinie Rybczyńskiego, o istocie sztuki, o Bablu czy o Zygmunie Hauptcie. Krążył żart, że pisze za niego żona, antropolog kultury. Wrogowie mówili, że cham wdarł się na salony. Problem tylko w tym, że Stasiuk trzyma się od salonów z daleka. Nie ma w sobie nic z tzw. literata. Obca mu jest próżność. Literaturę traktuje ze śmiertelną powagą.
Jarosław Klejnocki: – Nie ma w nim nic z literata, ale jest w nim siła pisarza, który zna wartość własnych słów.
Piotr Mucharski: – Stasiuk ciągle czymś zaskakuje. W stosunku do córki Tosi jest czułym ojcem. Kiedyś byłem razem z nim na obiedzie z Mirkiem Nahaczem (młody pisarz, który niedawno popełnił samobójstwo, red.). Miałem wrażenie, że Andrzej mu trochę ojcuje. Może widział w nim siebie samego ze straceńczego okresu, z którego jemu udało się wyrwać? Ale zdarzają się zabawne zaskoczenia. Jakiś czas temu Andrzej zamiast schabowego i ziemniaków zamówił sałatki, bo się odchudza. Rzucił palenie i w ogóle postanowił żyć zdrowo.
Media kogoś takiego potrzebują
Krzysztof Varga, pisarz: – Bez napinania się osiągnął bardzo wysoką pozycję. Siedzi w swoim domu w Wołowcu, dzwonią do niego z zamówieniami na teksty z Niemiec, z Włoch. Za granicą funkcjonuje jako autorytet. Ma dystans do tego, co dzieje się w Polsce, jest outsiderem i dzięki temu potrafi przenikliwie oceniać wydarzenia.
Niektórzy próbowali mu przytknąć łatkę lobbysty zaprzedanego niemieckim interesom.
Jarosław Klejnocki: – Śmieję się, że jest najwybitniejszym polskim pisarzem piszącym po niemiecku. Jego książka „Dojczland” pełna jest inteligentnych i zabawnych uszczypliwości pod adresem Niemców. Andrzej nie ogląda się na konwenanse i poprawność polityczną. Nie hamletyzuje, potrafi być twardy w swoich tezach. Trudno się dziwić, że się podoba za granicą. Media kogoś takiego potrzebują.
Eustachy Rylski opowiadał, że kiedyś trafił w Niemczech na spotkanie Stasiuka z czytelnikami. Pisarz znęcał się nad Niemcami niemiłosiernie. Po mistrzowsku potrafi grać polsko-niemieckimi stereotypami. Literackim spełnieniem tej umiejętności jest sztuka „Noc”, napisana na zamówienie teatru w Düsseldorfie. Opowieść o szajce polskich złodziei napadających na sklep niemieckiego jubilera była z sukcesem grana w teatrach w Niemczech i w Polsce.
Piotr Mucharski: – Po obejrzeniu „Nocy” w Starym Teatrze powiedziałem Andrzejowi, że napisał operę. Nie zaprzeczył i przyznał, że chciałby z Mikołajem Trzaską wydać płytę. Kiedyś wspólnie słuchaliśmy jakiejś opery. Andrzej cały czas powtarzał, że czegoś mu brakuje w tym wiecznym pięknie. W pewnym momencie krzyknął, że brak mu perkusji.
Podobno w młodości grał jako perkusista w zespole. On sam uściśla, że koledzy z ulicznej kapeli pozwalali mu wystukiwać rytm na bongosach. Grali folk, rok, gospel, utwory Grzesiuka. Szczytem ich kariery był występ w restauracji Rycerska.
Stasiuk nieustannie podróżuje, zarówno w przestrzeni, jak i po literaturze. Każda kolejna jego książka zaskakuje formą, tematem, stylem. Jeśli brakuje mu jakiegoś gatunku, sam go wymyśla. Tak było z książkami „Jadąc do Babadag” i „Fado”, które są czymś pomiędzy esejem a dziennikiem podróży – formą pojemną, która jest w stanie objąć świat zasysający pisarza.
Krzysztof Varga: – Mam wrażenie, że fabuła coraz mniej interesuje Andrzeja. Przeważa ton eseistyczny. A ja chętnie przeczytałbym teraz jego powieść. Ale może lepiej tego nie mówić głośno, bo Andrzej jest przewrotny i nie lubi odpowiadać na oczekiwania czytelników i krytyków.
Jarosław Klejnocki: – Ostatnie książki Stasiuka to zapis jego fascynacji geografią i przestrzenią. On na sobie wypróbowuje, na ile przetrwała idea Europy Środka. Wbrew koncepcjom z początku wieku Stasiuk uważa, że wspólnota Europy Środka nie jest wspólnotą elit, lecz plebsu. Ujawnia się ona na poziomie powtarzających się na różnych krańcach Europy zachowań, poczucia plemienności. Bałbym się wygłosić sąd, że Stasiuk się powtarza. Za chwilę wyda nową książkę, która, jak go znam, będzie zupełnie różna od dotychczasowych.
150 wschodów i zachodów słońca
Piotr Mucharski: – Jedna rzecz powtarza się we wszystkich jego książkach: opisy wschodów i zachodów słońca. W każdej jest ich kilka, więc w sumie opisywał je już pewnie ze 150 razy. Andrzej mówi, że wschody i zachody są niepowtarzalne i można je opisywać w nieskończoność.
Znajomi podkreślają, że jest świetnym kompanem w podróży. Ma wyjątkowy dar obserwacji. Prowadzi samochód i jednocześnie zauważa rzeczy, na które inni nie zwracają uwagi. Później z tych szczegółów przepuszczonych przez intelektualny filtr rodzą się jego podróżnicze eseje. Przyjaciołom jest gotów pomóc o każdej porze dnia i nocy. Powtarzają się opowieści o tym, jak zimą wyciągał z zasp samochody kolegów, którzy nie dali sobie rady na drodze do Wołowca.
Roman Kurkiewicz, krytyk literacki: – Dobrze jest kolegować się ze Stasiukiem. Bo umie milczeć i pozwala milczeć innym. Bo potrafi naprawić samochód, a kiedyśmy podróżowali po Polsce, to zawsze nam się samochód psuł. Częściej naprawialiśmy kolejne samochody, niż gadaliśmy o lekturach. A poza tym czyta książki w sposób, którego mu niekiedy zazdroszczę, bo sam czytam za dużo. On potrafi zdyscyplinować swój wybór. Jest włóczykijem w najlepszym, również intelektualnym, znaczeniu tego słowa. Jest pustelnikiem posiadającym rodzinę. Zdarzyło nam się ostatnio zrobić miniwyprawę rowerową. Oczywiście rowery się zepsuły. Czyli jest jak zawsze. Stasiuk jest jak góry, w których mieszka. Zawsze na swoim miejscu. Góry, podobnie jak ten ich mieszkaniec, nie są pozerstwem. Ale też góry nie piszą tak jak Stasiuk.
Jarosław Klejnocki: – Jest ciepły w stosunku do ludzi, tolerancyjny, nastawiony na dialog. Świetnie, bez uciekania się do gierek, potrafi rozmawiać zarówno z intelektualistami, jak i z góralami, którzy zasuwają gwarą tak, że trudno ich zrozumieć. Z wielką rewerencją odnosił się do kloszarda, który krążył w okolicach Uniwersytetu i Krakowskiego Przedmieścia.
W opowieściach przyjaciół Stasiuk wypada jak nowy świecki święty z Wołowca.
Monika Sznajderman: – Kiedyś z Kasią Klejnocką miałyśmy pomysł, aby wydać zbiór rozmów z żonami pisarzy zatytułowany „Mam w domu świętego”, ale zabrakło nam determinacji i chyba jasnej koncepcji, czy rozmowy mają być na poważnie, czy z przymrużeniem oka.
Idę, będąc nieco gruby Dorota Wodecka
- Ale ma pan tu trawę!
- Że niby zapuszczone obejście? Przestało mi się chcieć kosić w tym roku. Bo widzę, że wszyscy faceci na kuli ziemskiej odpalają kosiarki i koszą tę trawę po to, żeby ona była krótka jak w Austrii. W przyszłym roku kupię sobie dwie owce.
Owce w odróżnieniu od kóz nie niszczą krzewów, tylko strzygą trawę. A jesienią po prostu je zjem, bo lubię baraninę. I tak co roku. Mam taką ideę powrotu - będę miał kosiarkę owczą i będę ją zjadał jesienią.
- A z sąsiadami jak pan żyje?
- Mamy wokół 17 hektarów, więc nie mamy sąsiadów. Ale we wsi to za wiejskiego matołka mnie mają. Co to nie sieje i nie zbiera, tylko książki pisze. Niepotrzebne rzeczy robi. Wyzwalam raczej czułość, może politowanie niż jakieś gorsze uczucia. Tak sobie wyobrażam. Nigdy mnie to zresztą nie interesowało specjalnie.
- Jest pan już stąd?
- Nie.
- To skąd?
- Znikąd. Z przeszłości. Ze wszystkich jej składników. Ze wsi, podróży, rodziny, ludzi, kobiet. Nie jestem z miejsca. Tutaj tylko mieszkam, świat zza kuchennego stołu oglądam. Ale nie ukrywam swojej wielkiej, młodzieńczej miłości do tych stron.
- A co znaczy, że jest pan wieśniakiem?
- Myślę poprzez wieś. Widzę poprzez wieś. Przez ten pejzaż. Miasto mi się wydaje w Polsce czymś umownym, wtórnym. Takim parkiem tematycznym pt. "Cywilizacja Europy Zachodniej". Nie mogę się pozbyć tego wrażenia. Z wyjątkiem Przemyśla, gdzie czas roztapia się i miesza ze światłem. Ostatnio wsiadłem w samochód i pojechałem tam. Myślałem o Schulzu. W tym świetle, w złuszczeniu murów, w meandrujących uliczkach jakby żywcem wlała się jego proza i tam zastygła.
- Mówią w okolicy, że do ludzi to pan nie jest.
- Nie jestem fanem spotykania ludzi, nie czuję takiego zobowiązania. Filozofia spotkania nigdy do mnie nie przemawiała.
Czasami przez tygodnie nie spotykam nikogo poza Moniką i Tośką.
Nie na darmo wyprowadziłem się tutaj. To nie jest fiu-bździu, że sobie chciałem pokowboić w Bieszczadach, tylko potrzebowałem samotności, żeby nie być rozpraszanym. Prawdziwa wolność jest samotnością. Bez poglądów, bez niczego.
Pustka. I definiujesz swoją samotność wobec świata, wobec śmierci.
Ja to lubię, tak jak niektórzy spełniają się w nieustannym kontakcie, w życiu w centrum, w rozmowie. Rozumiem ich, ale wolę spotykać myśl drugiego człowieka w jego dziele niż osobiście, że się tak wyrażę. Znam więcej książek niż ludzi i jest mi z tym dobrze.
Ale pani tu o miłości przyjechała rozmawiać. I o kobietach. Ja nie wiem, czy jestem dobrym rozmówcą. Co to za facet?! 20 lat z jedną żoną, nie zdradza, nie pije tyle co kiedyś, nie ucieka z domu.
- Przyznaję, dla niektórych dość niepopularne.
- Na ogół rzeczy popularne są do dupy. Z wyjątkiem samochodów.
- Skąd pan wiedział, że ona jest tą właśnie?
- Tego się nigdy nie wie. To się okazuje. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Ja mam duży niedowład autorefleksji, ale też nie spędza mi on snu z powiek.
- Samotnik może dać szczęście kobiecie?
- Nie wiem. Jej trzeba pytać.
- Nie wie pan, czy kobieta, z którą pan jest od 20 lat, jest szczęśliwa?!
- No, czasami mówi, że mnie kocha (śmiech). I uśmiecha się do mnie.
- A pan też jej to mówi?
- Nie za często. Nie lubię ostentacji. Uczucia są po to, żeby je przeżywać, a nie gadać o nich.
Ale bardzo dużo rozmawiamy, choć kiedy milkniemy na pół godziny, Monika uważa, że rozmawiamy za mało. Z przerażeniem patrzę na ludzi, którzy żyją razem i nudzą się, i nie rozmawiają ze sobą całymi latami.
My z ulgą wracamy do swego towarzystwa, kiedy się gdzieś wynudzimy. Ani sekundy w życiu nie nudziłem się z Moniką. Jest we mnie ciekawość jej myśli, tego, co powie, ciekawość jej uczuć, jej życia. Jak gdzieś jadę i jej nie ma obok w samochodzie, to się czuję niepełny. Nie mam komu powiedzieć o tym, jak jest, co widzę. Bez niej jestem jak czegoś ćwierć albo pół.
- Wszędzie razem w podróż?
- Zawsze! Pani myśli, że ja bym do Albanii pojechał? Ja?! Po co?! To ona to wymyśliła!
- A pan podjął wyzwanie, by jej zaimponować?
- Prawie wszystko, co robię w życiu, robię ze świadomością, że ona będzie miała z tym kontakt, że będzie musiała się z tym zetknąć. Opanowałem trudną sztukę eseju. Ja, prostaczek z Beskidu Niskiego, napisałem "Tekturowy samolot", stricte intelektualną rzecz, po to, by zaimponować Monice. Pisałem w okresie wyjątkowego ożywienia intelektualnego. Monika pracowała wtedy nad doktoratem z tej swojej antropologii. Mieszkaliśmy w Czarnem, w chałupie bez prądu i całymi dniami, tygodniami mówiliśmy tylko o eseistyce antropologicznej. Nie miała z kim gadać, była skazana na moje partnerstwo intelektualne. I gdzieś na poboczu jej "Błazna, masek i metafor" powstawały moje eseje. Ale takie są przecież kulisy literatury (śmiech). Jak nie pieniądze, to miłość.
- A przecież "forsa to gówno".
- Cofam to "gówno". Forsa to żywioł, nie ma się co oszukiwać. Tylko pięknoduchy mówią, że nie jest ważna, bo nie potrafią jej zarobić albo jej nie mają. Ale jak już mają, to zaczynają mówić, że jest fajna.
- Fajna jest?
- Nigdy nie miałem pomysłu, żeby ją zarabiać. To się stało przy okazji.
Długie lata żyliśmy z Moniką w dość malowniczej nędzy. Przez całe miesiące nie oglądaliśmy gotówki. We wszystkich okolicznych sklepach mieliśmy pozaciągane długi na jedzenie. Raz na miesiąc listonosz przynosił przekaz z "Tygodnika Powszechnego" albo z "Gazety Wyborczej" i wtedy się je spłacało.
To była jednak malownicza nędza, którą romantycznie można wspominać. Nie miała wiele wspólnego z dotkliwością prawdziwej. Może czasami tylko, jak musieliśmy dzieci do szkoły wyprawić albo kiedy nie było na buty, a trzeba było jechać do większego miasta. Bo do Gorlic to się w gumofilcach jechało.
Byliśmy młodzi, mieliśmy mnóstwo zajęć, pisaliśmy książki, i ta nędza była niewygodą, ale też smakiem życia. Nigdy nie przyszedł Monice do głowy pomysł, że mam pójść do pracy i zarabiać pieniądze. Masz pisać - powtarzała. Nasza nędza była ceną wolności. Nie byliśmy w nią uwikłani, osadzeni, bez wyjścia. Nie wstawaliśmy, myśląc, że jesteśmy nędzarzami, i nie kładliśmy się spać z taką myślą. Ta bieda nie była też tak dotkliwa, bo świat nie atakował nas bogactwem i pokusą materialną.
- Teraz ta dotkliwość jest większa?
- Tak, bo teraz część nie ma tej kasy, a kiedyś wszyscy nie mieli. Ale dziś w jej braku najbardziej boli, że nie można mieć tego całego gówna, którego ludzie tak naprawdę nie potrzebują. Że nie mogą mieć tej przysłowiowej plazmy.
W tym kraju nikt z głodu nie umiera, w jakichś Biedronkach żarcie jest tanie i tak naprawdę cierpienie nędzy czy biedy jest skłamane. Nie mówię o skrajnych przypadkach bezrobotnych, niezaradnych, wyrzuconych na margines, ale o powszechnym jej odczuwaniu.
- Pan ma na zbytki?
- Przyznam, że z tą kasą jest kłopot. W kulturalnych rozmowach nie istnieje. Nawet ja się na tym łapię, że jak dupek się czuję, pytając, ile mi zapłacą za przyjazd na jakąś literacką imprezę. No ale to mi mija powoli.
Ja nie wiem, ile, gdzie i co mamy ani gdzie i ile zarabiam. Monika zajmuje się finansami. Nie mam nawyku myślenia o tym.
Nigdy nie myślałem, a teraz jest na to za późno. Gdyby mi zabrakło kasy, to pewnie byłbym poirytowany, zacząłbym kombinować.
Na pewno jest lepiej, niż było. Mogę sobie do Stambułu pojechać samochodem. Ale poza podróżami na nic sobie nie pozwalam. I poza postawieniem szałasu ze starej chałupy, w którym pracuję. Mam też fioła na punkcie samochodów. Na szczęście w granicach rozsądku, chociaż czasami mnie ponosi.
- Co takiego jest w prowadzeniu auta?
- Doświadczenie dotykalności fizycznej przestrzeni. Wrażenie, że można ją przechytrzyć, wyprzedzić.
- A prędkość?
- Nie demonizujmy. Czasami jest fajnie szybko pojechać, ale w Polsce nie ma ani gdzie, ani nie ma partnerów do prędkości, bo wszyscy jeżdżą agresywnie. Ja chciałbym, żeby nikogo nie było na szosie poza mną. Prowadzenie auta daje głęboki kontakt z przestrzenią, to jest, że tak powiem, erotyczne doznanie obcowania z pejzażem.
Co innego jest spacerować po górach, a co innego pokonywać 300 km i widzieć jego zmienność. Jedziesz przez Nizinę Tracką i nagle Stambuł wyrasta jak z podziemi. Jak z tysiąca i jednej nocy. To daje samochód! To jedna z niewielu męskich rzeczy na tym świecie. Przyjemnie żyć w schyłku męskich wartości. Czas mężczyzn się kończy.
- Smutno zabrzmiało.
- A dlaczego ma się nie skończyć? Z jakiego to powodu? Fajnie jest patrzeć, jak kobiety zajmują niezajmowane do tej pory rejony męskości. Mnie to ciekawi i bawi, bo jest to czasami śmieszne. Niech pani tak nie patrzy, nie bądźmy tacy poważni.
Śmieszna jest kobieta w roli męskiej i mężczyzna w roli kobiecej. Z tą kobiecością jest teraz tak, że ona nie potrzebuje radykalnie odmiennych zachowań, ale próbuje udoskonalać albo modyfikować te męskie. Przyswajając je, odbierając je mężczyznom. Ograniczanie męskiej płci bardzo mnie ciekawi. A jeśli już coś mnie martwi naprawdę, to schyłek silnika benzynowego oraz wysokoprężnego (śmiech).
- Gromadzi pan zużyte przedmioty?
- Gromadzę. Otaczam się śmieciami. Nigdy nie chciałem zbierać jakichś rzeczy wartościowych, tylko duperele. Mam 20 martwych myszek komputerowych i kilkanaście starych telefonów komórkowych. I całe mnóstwo biletów z różnych podróży. I pieniądze, z 40 kg bilonu z Europy Środkowo-Wschodniej. Może jestem śmieciarzem. Lubię mieć śmieci zamiast ludzi (śmiech).
- No i jeszcze ciuchy z lumpeksów.
- Kupuję, bo są tanie. Kupujesz z dziesięć koszul, pierzesz raz na dwa tygodnie i możesz codziennie latem w białej koszuli chodzić. "Taksim" jest o handlowaniu używanymi rzeczami. To opowieść o przemianach cywilizacyjnych, o tym, że w tej jednorazowości niektóre rzeczy trwają dłużej. Komuś się jeszcze przydadzą. I po nas jeszcze można te szmaty używane wysłać do Afryki i tam też jeszcze są do noszenia. Szmateksy to wyłom w kulturze jednorazowej, gdzie trzeba użyć i wyrzucić.
Wzrusza mnie, kiedy kobiety biedne, ubogie mogą sobie kupić ciuch francuski. Patrzą pod światło, przymierzają, dotykają innego świata. Jak się kupuje skórę, to czuć jeszcze zapach perfum. Ubrania są wyprane, a w skórze część tej innej rzeczywistości przywędrowuje. Chciałem bohaterom dać jakieś zajęcie właściwe tej okolicy. A w Gorlicach, jak na całej prowincji, takich lumpeksów jest mnóstwo. W każdym mieście ze wszystkich rodzajów handlu najwięcej jest lumpeksów.
- Ale w galeriach handlowych też by pan bohaterów znalazł.
- Rzeczywiście, oglądanie tych, którzy w tych galeriach żyją, jest niesamowite. Świat zawarty w blichtrze, w błyskotliwości, w zrobionym z dykty naśladownictwie luksusu. A na twarzach fajna wiejskość, chłopskość. I ręce spracowane. To spotkanie dwóch epok. Postmodernizmu i społeczeństwa przedprzemysłowego.
A te dziewczyny Twarze mają takie plebejskie. I się przebierają w to wszystko. I patrzą na to, dotykają...
Ale chłopaki są najfajniejsze. Piętnasto-, szesnastoletnie z tymi biednymi, bladymi twarzami, z odstającymi uszami tak są na ciuchy napaleni! Już nie na samochody, tylko na ciuchy! I przymierzają jakąś fajansiarską bluzę, na którą człowiek by w życiu nie spojrzał, i okręcają się jak dziewczyny na wybiegu. To jest niesamowite. Pożądanie gówniażerii, takiego gówna, przedmiotów, no szmat. Facet nie może pożądać ubrania na miłość Pana Boga! Facet może pożądać kobiety i samochodu. I nie kosmetyków!
- Ma pachnieć męskim potem?
- No powinien się kurwa mać myć, ale bez przesady. Są tacy, co mają 40 buteleczek na każdą godzinę dnia! No ludzie! Facet powinien się niszczyć, powinien się zużywać, ale to jest odbicie głębszego zjawiska, czyli obsesji nieśmiertelności. A facet akurat powinien być śmiertelny. Podejmować wyzwanie! Dlatego te Bałkany są takie pociągające, bo tam jeszcze nie jest wszystko na głowie postawione. Świat przypomina dawny świat, który był, jaki był, ale była w nim większa godność.
- Ten dawny świat aż nadto pana otacza. W okolicy same cmentarze.
- Tylko w najbliższej okolicy z dziesięć ich będzie. Nie tylko łemkowskie, na pustkowiach, w dolinach, które kiedyś były wsiami.
Jeszcze wojenne, austro-węgierskie z pierwszej wojny światowej, w sąsiedztwie cywilnych prawosławnych czy unickich.
Najbardziej lubię wojskowe. W końcu jestem chłopcem. Samochody i wojsko. Rzeź i szyk. Lubię sobie wyobrażać, jak było.
Życie tych chłopaków mnie trochę ominęło. Na Bałkanach patrzę na ruiny. Tam krew jeszcze nie wyschła do końca. Nie ma się co oszukiwać. Jestem reprezentantem swojego gatunku płciowego.
A tutaj jeszcze te nazwiska: Antoni Nemec, Gottlieb Kyselka, Sandor Szasl, Petro Santoni, Tadeusz Michalski, Batto Delazer, Karel Swoboda, Alojz Nahaczek Unia Europejska.
Wszystkich staram się w okolicach Zaduszek odwiedzać. Zapalam lampki i odczytuję nazwiska. To taki mój prywatny obrządek, cicha msza i pogański zwyczaj palenia ognia zmarłym na początku listopada.
- Jest pan strażnikiem ich pamięci?
- Nie chciałbym popaść w patos. Ale kiedy wymawiam ich imiona, to sprawiam, że nie umierają na zawsze. Tylko to mogę zrobić. Głośno wypowiedzieć dźwięki na zawsze powiązane z czyimś życiem.
- A ile kosztuje miejsce na cmentarzu w Wołowcu?
- Za darmo mnie pochowają! Chodzimy z Moniką. Oglądamy. Jest takie piękne miejsce koło cerkwi, z szerokim widokiem, pod starymi drzewami. Tam chcę leżeć, w Wołowcu. Tam mi się bardziej podoba niż na wszystkich innych, które są w okolicy.
Chyba można sobie wybrać cmentarz?
- Nie przygnębia pana wpisana w pejzaż nieobecność?
- Nie. Wiedziałem, dokąd się sprowadzam. Ale, wie pani, nieobecność, pustka to jest szansa dla potencjalności. To trzeba nieustannie wypełniać wyobraźnią, myślą, własną obecnością. Literacko to jest niezłe miejsce. Poza tym pani zdaje się nie dostrzegać niezwykle intensywnej obecności natury, krajobrazu. To jest tak samo ważne jak ludzka obecność. Tutaj wszystko mam w odpowiednich dla siebie proporcjach. Obecność, nieobecność i pejzaż.
- Pan ma dość mówienia o podróżach.
- Bo i też tak wiele ich nie było! "Jadąc do Babadag", która jest książką drogi, pisałem przez dziesięć lat. To, że o tym ględzę, że umiem zrobić z tego książkę, nie znaczy, że tak dużo podróżuję. To są po prostu wakacje z Moniką.
- Spotkał pan na nich jakieś wyjątkowe kobiety?
- Mówiłem, nie szukam ludzi. Ani mężczyzn, ani kobiet. Ale pamiętam fascynujące spotkanie. W Albanii. Tamtejsze kobiety wyglądają bardzo wschodnio. Makijaż, biżuteria, obcasy, suknie. I nagle ona: jak wyzwolona kobieta Zachodu. Krótko ostrzyżona, w spodniach, w kamizelce z wieloma kieszeniami. To było niesamowite w kraju, gdzie kobieta jest kobietą z całym takim zamierzchłym sztafażem. Ona była zaprzysiężoną dziewicą, co pozwoliło jej być głową rodziny, żyć bez facetów i mieć prawo do wendety.
- Była ładna?
- W kobiecy sposób nie, ale była bardzo interesująca. Miała taką albańską, wysmaganą, surową twarz.
- A jakie kobiety są ładne?
- Kobiece. Duże. Nie znoszę chudych bab. Przecież cielesność nas w nich pociąga, ciepło, dotyk, a jak tu przytulić się do szkieletu?! Przepraszam, że tak mówię, ale współczesna kultura hodowli takich samych egzemplarzy to coś strasznego.
Kobieta ma pierdolca, bo parę kilogramów więcej waży! To jest morderstwo na człowieku! Ludzie! Obsesja zdrowia i chudości!
W Hamburgu poszedłem po południu na spacer do parku i myślałem, że mnie kurwa stratują. Nie było ani jednego spacerującego! Wszyscy w tych strojach, wszyscy chudzi jak kościotrupy i myślę: gdzie ja jestem!? Atak szkieletorów! A ja chciałem się przejść niespiesznie, wypiwszy piwo, będąc nieco grubym. Czułem się dyskryminowany. Poszedłem stamtąd.
Dlaczego pani się śmieje?
- Bo pan się naprawdę denerwuje.
- Bo to nie jest anegdota. To nieznośne uczucie, kiedy biegnie na ciebie tłum obsesjonatów, że będą nieśmiertelni! Że śmierć zabiegają. Ohydne. Gatunek ludzki całkiem stracił godność. Z własną śmiercią sobie nie potrafi poradzić. Zabiegać ją chce.
Koniec człowieczeństwa! Ta cywilizacja zdrowia oraz nieśmiertelności jest cywilizacją śmierci. Bo nie potrafi podjąć wyzwania, nie potrafi podjąć tego ludzkiego wysiłku i spotkać się z prawdziwym przeznaczeniem. Zabiegamy się. A potem botoks sobie wstrzykniemy, kupimy nerkę od rozstrzelanego Chińczyka i wszczepimy. Nie ma heroizmu, nie ma ludzkiego losu, wszystko jest skłamane. Brniemy w totalne zafałszowanie.
Cała kultura współczesna, popkultura też jest falsyfikowana, zbudowana na wartościach nieistniejących. Nie ma pomagać w egzystencji, nie ma nas określać, tylko jest wampiryczną instytucją, która wysysa z nas energię, by sama mogła zarabiać, powielać się, regenerować. Żeby istniała jako zombi.
Nie znoszę nieautentyczności. I udawactwa, zwłaszcza kogoś mądrzejszego. To w dzisiejszych czasach staroświeckie podejście, bo udajemy bez przerwy. Ale stoi za nim niechęć do współczesności, która jest cywilizacją podróbek. I do kłamstwa, którego tyle jest w języku, w mowie, które nie jest lingwistycznym kłamstwem, tylko kłamstwem istnienia.
Są zjawiska kompletnie skłamane, co do których mam pewność, że mogłoby ich nie być i światu by się nic nie stało.
- Kim pan pogardza?
- Ludźmi głupimi i pewnymi siebie, bo czasami nie ma na nich innego sposobu niż pogarda. Zwłaszcza na głupich, pewnych siebie i posiadających coś w rodzaju władzy. Politykami najczęściej zdarza mi się gardzić. Nie potrafię się oprzeć temu niechrześcijańskiemu uczuciu, wiem, że jest paskudne i brzydkie. Przepraszam. Poprawię się. Od pół roku nie kupuję gazet, więc problem umrze wkrótce śmiercią naturalną. W realu raczej nie spotykam podobnych okazów.
- Co jest w życiu ważne?
- Szczegóły. Detale. Prostota. Ta uczuć, krajobrazu, czynności. Spokój.
No i żeby ze stosunkowo niskim poziomem żalu odchodzić. Wiadomo, że zawsze będziemy odchodzili niepogodzeni, ale chciałbym powiedzieć: no, okejos, Panie Boże, w miarę było. Chodźmy.
Ważne jest, żeby wykorzystać, co się dostało, nie przepieprzyć tego. Nic więcej nie dostaniemy. A w ogóle, o co pani mnie pyta?! Ja muszę rynny kupić! Tata mnie odwiedził i muszę z nim pojechać na Słowację! Chcę mu pokazać Spiski Hrad, największe ruiny w tej części Europy.
- A co ważniejsze? Rozum czy intuicja?
- Intuicja. Jest ważniejsza niż racjonalizm, namysł, rozsądek. Od tego to Monika jest. Chociaż też ma wyostrzoną intuicję, ale znacznie lepiej myśli ode mnie. Pogodziłem się z tym i cała rodzina też, że jak idzie o myślenie, o dyskurs to do Moniki z tym.
Intuicja jest dla mnie ważniejsza w pisaniu i w życiu. Nie zacznę działać racjonalnie, w jakimś kartezjańskim rozumieniu. Mam niedowład prawej półkuli związanej z racjonalnym myśleniem. Gubię się po prostu, jestem bezradny. W tym względzie również nasze małżeństwo jest dosyć udane.
- Bez względu na niedowład te pana dziewczyny podziwiają pana.
- Wyobraża sobie pani faceta bez podziwu kobiet?! On z nimi przebywa po to, by go podziwiały, co one robią świadomie, z rozmysłem i wyrachowaniem (śmiech). Mam nadzieję, że mnie podziwiają. Ale ja też mam permanentny podziw do ich obecności.
Czasami serce mnie boli, że Tośka już się oddala. Za jakiś czas będzie przez ramię zerkała, jak się starzeję i gdzieś znikam.
- Boi się pan o nią?
- Pewnie, że się boję, ale nie mogę ochronić jej ani przed bólem, ani przed smutkiem.
Chciałbym, by nie spotkało jej czyjeś wyrafinowane, świadome okrucieństwo, bo może go nie rozpoznać. I żeby była szczęśliwa, i żyła mocno.
Boję się, ale mówię sobie: tak ma być. Trzeba ją w to życie wyekspediować i gdzieś z daleka czuwać. Musi stwardnieć, nabrać siły. Kiedy Tośka prowadzi samochód, Monika napomina ją, by jechała wolniej. Ja odwrotnie: jest długa prosta, jedziesz! Ach, zresztą Tośka ma waleczne serce
- Co to znaczy żyć mocno?
- Doświadczyć całego swojego potencjału: duchowego, intelektualnego, uczuciowego. I spotkać kogoś, kto to jeszcze potrafi uwolnić. I nie przegapić.
- Pamięta pan, jak się urodziła?
- Pamiętam. Monika była w szpitalu, a ja trochę świętowałem awansem i gdy wróciłem, sąsiad mi powiedział. Nie było wtedy rozbudowanej sieci telekomunikacyjnej.
Czułem i grozę, i szczęście, i dramat. Czy to już koniec wakacji? Już nie będzie tak, jak było kiedyś? A potem świat zmienił się radykalnie. Zrobił się i ciaśniejszy, bo nie było w nim już takiej swobody dzikiej, a jednocześnie większy. Bo patrzyłem, a przynajmniej próbowałem patrzeć na ten świat oczami dziecka.
- Pan się wzrusza.
- Przypominam sobie to wszystko. To małe zwierzątko, pełzające, które niemal nie wiadomo czym było przez pierwszy miesiąc.
Facet nie jest matką, nie nosił tego, nie przyzwyczaił się, musi się nauczyć.
- A kiedy już się pan nauczył, to ona się oddala. Wzruszający tekst pan o tym w "Fado" napisał.
- Może jej się kiedyś spodoba? Dla ojca córka to jest szczęście. Podejrzewam, że chłopak zawsze będzie chłopakiem, zawsze będzie facetem, a córka kwitnie, zmienia się. Chłopak to tylko chłopak, a córka poza wszystkim jest jeszcze piękna. Ale nie będę więcej o tym mówił, bo pewnie przeczyta.
- Ma pan w sobie ojcowską zaborczość?
- Bardzo się przed tym pilnowałem. Nie lubię, gdy ktoś wchodzi nieproszony w moje życie, więc starałem się tego nie robić komuś bliskiemu. Po prostu.
- Zabieraliście ją w podróże?
- Gdy była mniejsza, to się oczywiście nudziła z nami, jak ten pakunek wrzucony na tył auta. Ciągle pytała: Kiedy dojedziemy?
Potem miała swoje intensywne życie, ale ostatnio napomyka, że by z nami pojechała. Może na Ukrainę? Otwarta sprawa. A ona ma tyle spraw, tylu przyjaciół, z którymi gdzieś coś trzeba, że starzy są na dalszym planie. Była ostatnio z kumplem w Rumunii i po tygodniu wróciła zrumunizowana. Byłem właściwie szczęśliwy, kiedy powiedziała z zachwytem: Tata, jaki kraj!
- Dlatego, że czuje jak pan?
- Tak. Rumunia to wspaniały kraj. Jego powierzchnia, skóra, jego postać są przecudownie ukształtowane. To bajka pejzażowo-geograficzna. Poza tym jest hiperpopierdolona w zagubieniu między barbarią a zakorzenionym mitem rzymskości.
Jak się tam wjeżdża, widać takie przemieszanie materii, takie wysokie z niskim się miesza, przekleństwo ze świętością, czarny industrial z taką przyrodą, że łeb urywa. To jest cudowny kraj do medytacji o narodach z niewyraźną tożsamością. Cieszę się, że moja córka załapuje się na to. Że ma podobną wrażliwość. Fajnie, że czuje podobnie.
Była pani w Rumunii?
- Jako dziecko. Pamiętam pola kukurydzy i smak mocnej czarnej kawy.
- To proszę brać furę i jechać. Cztery godziny stąd i Rumunia. Czemu nie?
- Tak po prostu, nagle?
- A, co? Przez Serbię na przykład.
Born in Warsaw in 1960, a writer, poet, and a literary critic.
Stasiuk has had one of the most spectacular careers of recent years. He is the winner of many prizes (including the 1995 Kościelski Prize), he was expelled from school and worked at various jobs. He has an unusual biography: he was engaged in the pacifist movement in the early 1980s, deserted the army, and spent a year and a half in prison. He contributed to "underground" magazines. With little tolerance for literary salons and officialdom, he moved from Warsaw to a house in the province, from which he mails his texts to the most popular and prestigious newspapers and magazines, including "Gazeta Wyborcza" and Tygodnik Powszechny.
***
Mikołaj Trzaska & Andrzej Stasiuk - Istrianna
He says that the beginnings of his writing came at a very pleasant time. Nobody applied any pressure on him, nobody wanted anything from him. Today, he does not even remember whether he associated literature at that time with money or with reality. It probably did not enter his head that he could busy himself with anything other than writing and living.
Listen, write, cross out
He is regarded as one of the most important Polish writers of the middle generation. His books have been translated into many languages, including English, German, French, Hungarian, Dutch, Czech, Spanish, Russian, Swedish, Ukrainian and Italian.
Stasiuk's plays are successfully performed in Germany. His "Opowieści galicyjskie" ["Galician tales"] was screened by Dariusz Jabłoński under the title "Wino truskawkowe" ["Strawberry wine"] (2008) and was very well received by the critics.
He once said that his literary manifesto was "Write, cross out, think, look, listen, write and cross out, cross out, cross out..." He thinks that literature is a continuous defeat.
"Every book is a defeat, because it cannot describe or name the world as we would wish. That is why you begin the next one and the next." ("Every book is a defeat", "Rzeczpospolita", 3 April 2003)
He is not particularly concerned about whether, as a writer, he has someone to speak to. As he states, he speaks to himself. He tells himself stories which he has not found anywhere else. He writes books which he himself would like to read. Except he doesn't read them because they bore him or because he no longer likes them. He discovers with surprise, however, that there can be found people who read them, as it were, on behalf of the author.
He made his debut with "Mury Hebronu" ["The walls of Hebron"], written in strong prose in which he described his prison experiences. For deserting from the army, he ended up in the military prison in Płoty, then in the penal establishment in Stargard Szczeciński. For refusing to undertake work, he spent a month in solitary confinement.
An obsession with things and events
When he found himself outside, a friend at whose house he had hidden after his desertion told him to write everything down.
The book was ready in three weeks. It was published soon after 1989. Jerzy Pilch wrote an enthusiastic review in "bruLion" periodical. Stasiuk already knew by then that he wanted to become a writer. Looking for solitude and peace, he went south to Beskid Niski mountain region. In the village of Czarne, his friend had a Lemko cottage dating back to 1937. The budding prose-writer decided to settle there. In "Zima" ["Winter"], published in 2001, he wrote:
"I have an obsession with things, events, worthless details, rhymes, I like to know what things are called and that is why I prefer poor neighbourhoods to rich ones, because in them things have real value and it is very likely that people might love them just a bit simply because they don't have anything else. They don't adore them but love them, and they don't even know about it."
In Beskid, Stasiuk earned his living as the caretaker of an Orthodox church. He showed tourists around and replaced the windows blown out by the wind. In the end, conservators dismantled the church and transferred it to the open-air museum in Nowy Sącz. He wrote about all of this in "Opowieści galicyjskie". In Czarne he worked on "Biały kruk" ["The white raven"], a story about a group of friends who couldn't make sense of their lives and escaped to Beskid in search of perhaps their last adventure. He also spent several nights writing his excellent memoirs, full of self-irony, which he entitled "Jak zostałem pisarzem. Próba autobiografii intelektualnej" ["How I became a writer. An attempt at an intellectual autobiography"]. This book was not greeted enthusiastically by everyone. In one of his feature articles, Bronisław Maj [poet and literary critic] called Stasiuk "the Edek of Polish literature" [Edek: a character from Sławomir Mrożek's "Tango"]. Paweł Dunin-Wąsowicz in turn wrote,
"Stasiuk demolishes his own myth about a cool life history. Army, desertion, own goal, prison? - how predictable. But - the less interesting the things he describes, the more I chortled when I was reading this book. Stasiuk the banalist!"
To travel means to live
In Czarne, the author completed "Dukla", which he considers to be his best work next to the novel "Dziewięć" ["Nine"], which is devoted to Warsaw. "Dziewięć" is a tale about a minor businessman embroiled in a gangster story and Stasiuk's American publisher described it as "an existential criminal novel". An excellent review of the book appeared in the prestigious books supplement to "The New York Times Books Review". Some Polish reviewers, however, stated that "Dziewięć" testified to the author's creative crisis.
"My God," replied the author. "If I were to listen to everyone's voice, I would never have written half of what I wrote and I would have written the other half terribly. In fact, none of these voices interest me much. 'Dziewięć' is my best book and I hope everybody has such a crisis in which I am supposed to be wallowing." ("Warszawa jest literacko wygodna" ["Warsaw is literarily comfortable"], "City Magazine", March 2000)
(fot. Kamil Gubała)
He always loved to travel. In his younger days, he would hitch-hike from one end of Poland to the other. He would thumb down a lorry, jump into the back and observe the landscapes from beneath the tarpaulin. After moving to Beskid, the destination for his journeys was at first Dukla, a small town in the Krosno poviat with a palace and park complex, a church, a Bernardine monastery and the ruins of a synagogue. Later, Stasiuk starting travelling around Slovakia, crossing the border at the crossing point in Konieczna nearby.
He checked how his mind was working in various conditions. After his first journey south, he thought that he would like to return there. And he did return, whenever the opportunity arose.
"In Paris or Venice there is no longer any room for legends, for dragons or griffins, I am not able to think up anything interesting on the subject of those places. It grieves me but I do not feel any melancholy or human loss in a German town - I can only feel those things in a Transylvanian town, because there the feelings are clearer and more beautiful." ("Ja, kundel" ["I, a mongrel"], "Rzeczpospolita", 4 August 2007)
He regards travelling as an experiment conducted on himself and also as a pleasure. He repeats after Andersen that "to travel means to live. In any case, doubly, triply, many times over".
Once it was believed that time spent in church was not time from real life because people do not age by that much time. This belief still exists in the countryside, which is why you see so many old women in churches who are trying to put off their time of dying by remaining in a holy place. Stasiuk suspects that perhaps the lay response to this is travelling, where the laws of everyday life cease to function. A traveller is not fully an inhabitant, a citizen, a member of a community. Perhaps he is not even fully a human being.
All the mornings in the world
Despite everything, the author regards himself as a home bird and emphasises that three weeks away from home is for him a dreadful effort. Together with his wife, Monika Sznajderman, and daughter Antonina, he now lives in Wołowiec, where he managed to acquire eighteen hectares of meadowland for a bargain price. Part of the materials needed to build the house were paid for from the money from the Kościelski Prize, which he received in 1995. The walls of his studio are adorned with maps - from the time of the Habsburg monarchy and later, including a German atlas from the time of the Second World War. He collects Central European coins, bar bills, tickets for Hungarian ferries. From the time that everybody started taking photographs, only such trifles preserve memory.
From his travels to Ukraine, Romania and Hungary, i.e. the part of Europe which many regard as "worse", there evolved the book which, in 2005, won the prestigious Nike award - a travel account entitled "Jadąc do Babadag" ["Going to Babadag"].
Stasiuk begins his description of reality from trifles: banknotes, cigarettes. He thinks that you have to start from what affects people the most, from experiences that have accompanied them all through their lives. Fragments of the book had appeared in the press earlier. The literarily excellent account of the morning in Tokaj was published in "Plus Minus", the weekend supplement to "Rzeczpospolita".
"I awoke early in the morning and went out onto the balcony. The red roofs had darkened from the night-time rain. The cobblestones on the street had a light sheen and were steaming. In the whole town there was total silence. You could even hear the raindrops falling from leaf to leaf in the garden. Only the storks were making a noise. One after another they flew in from above the Cisa and landed on their chimneys. I counted about five nests. They were clattering and the echo resounded. They then preened their feathers and returned to the river, somewhere among the old poplars. Tokaj lay motionless and shone like fish-scales. I stood in this supernatural silence, smoked my cigarette and thought that this is what all the mornings in the world should look like: we wake in total silence, in a deserted foreign town where time has stood still and everything around looks like just a further part of sleep. Before the gates of the pastel houses, disturbed by the wind, hung the wrought-iron signs 'Zimmer frei... Zimmer frei... Zimmer frei...'. In the east, the violet eyelid of the clouds rose ponderously, let in a few beams and fell again. It was so beautiful that I wondered if I hadn't died by some chance." ("Plus Minus", 5 August 2000)
You will not find any equally nostalgic words in "Dojczland", the prose work published in 2007. Well, perhaps apart from the opening of the book in which the author describes the suburbs of Frankfurt am Main: "enormous, threatening and beautiful like a Babylonian allegory". Stasiuk writes about a country to which he travels as a literary gastarbeiter. During his author's evenings, he feels like a Gypsy musician who makes the time more pleasant for the locals at the station then takes his earnings and disappears. Stasiuk composes the image of contemporary Germany from memories, remarks, remembered images. Here, mockery is mixed with serious reflection. The author writes about a place which to a Pole brings a fairy tale to mind but also about a place where family memories full of terror are revived.
Chicken thieves versus forest arsonists
Apart from prose and poetry (the volume "Wiersze miłosne i nie" ["Verses (non-) amorous"] from 1994), he has also written four plays. In 1998, he published "Dwie sztuki (telewizyjne) o śmierci" ["Two (television) plays about death"]. Real renown only came, however, with "Noc, czyli słowiańsko-germańska tragifarsa medyczna" ["Night, or A Slavonic-German medical tragic farce"] from 2005, in which he mocked the stereotypes weighing down mutual relations. At the beginning, a chorus of old women from the country tells a story about boys who take a heavy car and drive it into a shop through the display window.
Stasiuk's protagonist steals valuables in Germany and smuggles them across the border. In the end, luck turns its back on him.
The robbed jeweller pulls out a gun and shoots the thief dead. The author recalls a story from the time of the war that he heard in childhood about Russian chicken thieves and German murderers, who, "in order to go into a forest, had first of all to burn it down".
The second play about our relations with Germany is "Ciemny las" ["The dark forest"]. This time, Stasiuk mocked economic tourism and our cheap dreams. He also presented a vision of the extermination of the "better" Europe. With the eyes of his imagination he saw the Germans living to be a hundred and ten years old. This longevity was guaranteed by the livers and the pancreases bought from the Chinese and coming from unknown sources. In these conditions, septuagenarians with the mentality of teenagers with great glee devote themselves to games on consoles and they consume metre-long lines of cocaine, which is apparently no longer harmful. The Europeans from the rich world led carefree lives because all the unpleasant work was done by volunteers from the East. They flew in with cheap airlines. On board the planes, they behaved as if on a suburban train. The Slavs working on felling the titular dark forest could not wait to take the places of the last elderly Germans. They even knew who would take their places at work: in the forest clearings: the Chinese had already been spotted.
The author also provokes us in "Czekając na Turka" ["Waiting for a Turk"], a play written to mark the twentieth anniversary of the fall of Communism in Poland and in the countries of the former Eastern bloc. Here, he alludes to Samuel Beckett's "Waiting for Godot" and to Sławomir Mrożek's "Tango". He presents the history of people who do not want progress and for this reason feel excluded. The action takes place in a forest through which the state boundary ran. At night, the locals used to smuggle in goods from Czechoslovakia. Now, the Chorus of Former Smugglers, and the former Border Guard, Edek, are left with just memories.
The buildings of the old guard-house are now looked after by a frightened security guard, Patryk, who is being paid by the new owner of the land, a Turk whom nobody knows. Edek and the Smugglers await his coming with trepidation while Patryk and Marika, a Slovakian shopkeeper and the local beauty, with hope for change.
Stasiuk derides political correctness. He reminds us that the revolution that has taken place over the last years has not made everyone happy. The people disenchanted with a Europe without frontiers are represented by Edek. He shouts his complaints about the world to Patryk, "And where is it said that changes have to be for the better? Maybe someone doesn't want any changes? Can someone not want them? I'm asking you, young man, you who are so much in favour of freedom?"
Together with his wife, Stasiuk runs a literary publishing house called Czarne ["Black"], specialising in contemporary Polish and Central European prose. They have published books by, among others, Jurij Andruchowycz, Adam Bodor, Martin Pollack, Paweł Smoleński, Mariusz Szczygieł and Jachym Topol. With Andruchowycz, Stasiuk wrote a book entitled "Moja Europa. Dwa eseje o Europie zwanej Środkową" ["My Europe. Two essays on the place called Central Europe"]. He has also become a literary protagonist. In the volume of poetry entitled "Piosenki dla martwego kota" ["Songs for a dead cat"] (translated by Bohdan Zadura), Andruchowycz included the poem "More than a cult". He wrote there:
Stasiuk sees everything. The organ of his love - is visual memory. The organ of his breath - is a packet of cigarettes. The organ of his writing - is a dilapidated typewriter. Because it is dilapidated, he writes by hand. So, "on the spot", from himself, from me, from you. So he is one of us, although, maybe, the best. His writing is authentic, this is called character. From something like that, you get to know a writer or a serial killer. So, you will never catch him cheating.